Zatroskany Ryszard i pomocna Bruksela
Każdy organizm polityczny w sposób naturalny dąży do powiększania swoich wpływów. Czy to mówimy o pojedynczym polityku, stowarzyszeniu, partii, rządzie, państwie czy wreszcie super-państwie – skala nie ma znaczenia. Polityka nie różni się wiele od prawdziwego świata – zwyciężą najsilniejszy. Nie chodzi tu o snucie makiawelicznych konceptów, ani ocenianie czy taki stan rzeczy jest dobry, tylko o proste stwierdzenie faktu. Jak liderowi partyjnemu uda się przekroczyć próg wyborczy, to chce zostać koalicjantem, jak zostanie koalicjantem, to marzy o przejęciu funkcji szefa rządu. To powolne poszerzanie swoich wpływów widzimy na najróżniejszych przykładach życia publicznego. „Apolityczne” sądownictwo jest chyba dobrą egzemplifikacją tego zjawiska.
Cuda, że ktoś decyduje się na samoograniczenie swojej ekspansji zdarzają się niezwykle rzadko i zazwyczaj zwiastują rychły koniec kariery danego polityka. Jeżeli ktoś nie próbuje się „rozpychać” to niemal zawsze tylko dlatego, że podlega silniejszemu, że ktoś wytyczył mu jasne granice, których nie ośmiela się przekraczać.
Trzeba być naiwnym do granic możliwości unijczykiem, aby wierzyć, że Komisja Europejska, Parlament Europejski czy TSUE, że te wszystkie machiny uzbrojone w tysiące urzędników, biurokratów, biur itd., są jakimkolwiek wyjątkiem od tej zasady. One również chcą poszerzać swoje wpływy. Nie musi to oznaczać żadnego spisku, żadnego wielkiego planu. Takie działanie to naturalny odruch.
Tymczasem ostatnie poczynania Ryszarda Czarneckiego nie tylko nie przeciwdziałają takim trendom, ale wprost zachęcają te instytucje, aby swobodnie ingerowały w kompetencje państwa polskiego. Nie trzeba będzie im dwa razy tego powtarzać.
Zabawa z suwerennością
Wyniesienie napaści na Ogórek na forum europejskie ma szereg negatywnych konsekwencji dla Polski. Po pierwsze takie działanie umiędzynarodawia całą sprawę. Atak danej grupy na dziennikarza przestaje być wewnętrzną kwestią państwa polskiego, a prawo do omówienia incydentu zyskują niepolskie (używam tego sformułowania w sensie stricte opisowym, a nie pejoratywnym) instytucje. To z kolei oznacza, że Polska de facto sama stawia się w roli podrzędnej względem Brukseli. Państwo polskie jest tutaj sprowadzone do roli uczniaka, któremu starszy i mądrzejszy protektor wskaże drogę, a w razie konieczności pogrozi palcem.
Zauważmy, że Czarnecki sięga po ten mechanizm przy sprawie jednak dość błahej. Oczywiście, sam atak był godny potępienia, ale takie rzeczy się zdarzały już w przeszłości. Podobne akty agresji dotyczyły nie tylko (jak zdaje się sugerować Czarnecki) dziennikarzy Telewizji Polskiej. Kilka najbardziej charakterystycznych przykładów: w 2011 roku podczas Marszu Niepodległości spalono samochód TVN, w 2013 roku uczestnicy pielgrzymki Radia Maryja zaatakowali dziennikarzy Polsatu, w tym samym roku na festiwalu Owsiaka mężczyzna uderzył Grzegorza Miecugowa (co jeden z pisowskich portali, który teraz się święcie oburza ws. Ogórek, skwitował tytułem „Dostał prawdą między oczy. Bardziej niż pięści musiały go zaboleć słowa z plakatu: TVN kłamie”).
Zgodzę się, że agresja skierowana przeciwko dziennikarzom TVP w ostatnim czasie przekracza pewne granice (vide ostatnie decyzje Krzysztofa Ziemca, który wręcz musiał zrezygnować z prowadzenia „Wiadomości”), ale cały czasy nie uprawnia to do wynoszenia sprawy na forum unijne.
To w gestii danego państwa leży zapewnienie bezpieczeństwa swoim obywatelom. Przyznanie się przez polityka partii rządzącej, że jego ugrupowanie nie jest w stanie wywiązać się z podstawowego zadania, stawia całe państwo w żenującym świetle. Czarnecki udowadnia jedynie nieudolność partii, która od trzech lat dzierży władzę i ma wszelkie instrumenty do przeciwdziałania agresji. I nie chodzi w tym momencie o oskarżanie samego PiS-u, tylko o to jak cała sprawa wygląda z brukselskiej perspektywy. Czy jakiś eurodeputowany z Portugalii czy Francji będzie wnikał w rozgrywki PiS-u z opozycją? Oczywiście, że nie. Jedyne co się przebije do ich świadomości (o ile ktokolwiek będzie na sali oczywiście), to że w Polsce napada się na dziennikarzy. Ergo: Polska to „dziki kraj”, żeby zacytować jednego z gwiazdorów polskiej sceny politycznej.
Przy okazji warto zauważyć, że Czarnecki udowadnia, że część środowiska PiS-u mentalnie cały czas tkwi w opozycji. Mimo, że od 2015 roku to partia Kaczyńskiego ma prezydenta, Sejm i Senat, mimo że przeprowadzono zmiany w sądownictwie, służbie cywilnej, wojsku itd., to niektórzy politycy cały czas działają wyłącznie reaktywnie, tkwiąc w jakiejś mentalnej wiecznej opozycji. Pokazuje to słabość tego środowiska, którego liderzy obiecywali zastąpić państwo teoretyczne państwem realnym, a nie są w stanie poradzić sobie z jakimiś chuliganami.
Na wewnętrzne kłopoty PiS można by w zasadzie machnąć rękę, zdecydowanie poważniejsze są kłopoty jakie decyzja Czarneckiego nastręcza państwu polskiemu.
Zatroskany Ryszard
Cała sytuacja unaocznia nam jeden z najbardziej fundamentalnych problemów z jakimi mierzy się dzisiejsza Polska (mówiąc najogólniej – cała III RP); otóż nasze elity nie są w stanie zaakceptować, że polityk jest czymś wtórnym wobec wspólnoty, którą reprezentuje. Partie i stronnictwa przemijają, a tym co trwa jest naród i państwo. Brzmi to może nieznośnie pompatycznie, ale działanie Czarneckiego są idealnym odzwierciedleniem tego stanu rzeczy. Mimo szumnego potępiania przez PiS opozycji, o której się mówiło, że donosi na Polskę, mimo krytyki dziennikarzy, którzy pisali artykuły dla zachodnich mediów, mimo apeli by nie wynosić polskiej sprawy na grunt unijny – mimo tego wszystkiego Czarnecki sam… donosi.
Zatroskany Ryszard, który z bólem pochyla się nad dramatem Magdaleny Ogórek i załamując ręce, prosi starszych i mądrzejszych, by się przyjrzeli sprawie, jedynie zachęca unijne instytucje, by te jeszcze brutalniej ingerowały w sprawy polskie.
Polityczne motywacje Czarneckiego są jasne. Po zamordowaniu prezydenta Adamowicza na PiS oraz TVP wylano wiadro pomyj; niektórzy obłąkańcy wprost obarczali odpowiedzialnością władze państwa oraz media publiczne. Przez Polskę przetoczyła się dyskusja dot. tzw. mowy nienawiści, „prawicowego hejtu” oraz tego jak walczyć z tymi zjawiskami.
I teraz, ledwie trzy tygodnie po gdańskim dramacie, wydarzyła się sytuacja, która udowadnia, że nie ma żadnego „prawicowego” czy „lewicowego” hejtu, że ofiarami nienawiści padają przedstawiciele obu obozów (chociaż oczywiście obie sytuacje są nieporównywalne).
Cała sytuacja jest darem niebios dla PiS, którego działacze mogą teraz grzać temat, z oburzeniem apelując do Schetyny i spółki, by wpłynęli na swoich zwolenników i ich uspokoili. I Czarnecki chce po prostu odstawić w Parlamencie Europejskim pewien teatrzyk; pomachać ręką i zakrzyknąć ze smutną miną „halo, my też jesteśmy ofiarami. Współczujcie nam”. To takie dopraszanie się współczucia w nadziei, że wyborcy zauważą i uwzględnią.
Iluzja suwerenności
Za czasów Platformy Obywatelskiej pojawiały się głosy, że Polska na własne życzenie rezygnuje z suwerenności. Postulat państwa prawdziwie niezależnego był jednym z powodów, dla których PiS doszedł do władzy w 2015 roku. Jednak rządy Prawa i Sprawiedliwości unaoczniły, że nasza suwerenność bez względu na to, kto dzierży władzę, jest w dużym stopniu czysto iluzoryczna. Było to zarówno widać w polityce wewnętrznej (reforma Sądu Najwyższego) jak i w polityce zagranicznej (konieczność wycofania się z ustawy o IPN).
Można szukać winnych i w zależności od sympatii wskazywać a to na wieloletnią uległą postawę elit III RP wobec zachodnich kolonizatorów, a to na nieumiejętną politykę PiS, która osłabiała pozycję Polski na arenie międzynarodowej, a to w końcu na samą Unię Europejską, która w wyniku pełzającej rewolucji stopniowo i po cichu przeradza się w swego rodzaju quasi super-państwo, tym samym ograniczając decyzyjność i niezależność państw narodowych. Wskazywanie winnego w tej chwili ma drugorzędne znaczenie, najważniejszy jest sam fakt, że suwerenność państwa polskiego jest pod ciągłym obstrzałem.
Politycy opozycji „totalnej” udowodnili przez ostatnie trzy lata, że coś takiego jak niezależność państwa jest dla nich przebrzmiałym sloganem przeszłości; czymś bez znaczenia, co należy poświęcić na ołtarzu unijnej „fajności” i wzajemnego poklepywania po plechach. Ciągłe podróże do Brukseli, zanoszenie błagalnych próśb do Timmermansa oraz Junckera, aby pomogli się uporać z obciachowym kaczystowskim reżimem było może i zabawne, ale przede wszystkim niezwykle szkodliwe, gdyż najzwyczajniej w świecie przyzwyczajało unijnych dygnitarzy, że ci mają prawą decydować o losach Polski.
Bardzo możliwe, że gdyby nie totalna histeria działaczy PO, Nowoczesnej i KODu, to ingerencja Unii w nasze wewnętrzne sprawy nie posunęłaby się tak dalece do przodu. I jakkolwiek do działań PiS w sądownictwie można było mieć wątpliwości i zastrzeżenia, to wszystkie próby wynoszenia polskiego sporu poza granice były godne potępienia. Co zrozumiałe te działania jednoznacznie krytykowali sami politycy PiS. Dlaczego jednak teraz jeden z czołowych europosłów tej partii sam postępuje dokładnie w ten sam sposób co „totalni”?
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.